Po zdobyciu Lwowa w 1941 r. komando SS zamordowało kilkudziesięciu polskich naukowców i niestety zbrodnia ta, po latach została wykorzystana propagandowo przez władze PRLu.
Przebieg masakrycznej zbrodni został opisany przez niemieckiego historyka Dietera Schenke w książce „Noc morderców”. Z niej dowiemy się, że niemieccy żołnierze wbiegali w środku nocy przez ogrody do domów, strzelając przy okazji do szczekających psów. W pokojach profesorów, wrzeszcząc i klnąc ordynarnie jak opętani wymachiwali pistoletami, bili po twarzach i targali za włosy swoje ofiary. Demolowali meble, rozrzucali przy tym ubrania i papiery.
Takie sceny rozgrywały się w nocy z 3 na 4 lipca 1941 r. we Lwowie, kiedy gestapowcy przyszli aresztować polskich profesorów…
W mieszkaniu profesora Romana Longchamps de Bérier gestapowcy zachowywali się wyjątkowo ordynarnie. Zrzucili na podłogę radio, a profesorowi wyrwali z rąk papierośnicę. Zabrali maszynę do pisania, torbę z dokumentami oraz brylantowy pierścionek. Nie pozwolili, by profesor i jego trzej synowie nałożyli płaszcze. Oficer SS wrzeszczał przy tym: „Niczego im nie potrzeba!”
wspomnienia świadka
Profesor Roman Longchamps de Bérier został wraz z trzema dorosłymi synami aresztowany przez hitlerowców w nocy z 3 na 4 lipca. Tej samej nocy, po brutalnym przesłuchaniu w internacie (burcie) Abrahamowiczów, został zamordowany przez Niemców na Wzgórzach Wuleckich we Lwowie wraz z trzema synami: Bronisławem i Zygmuntem, absolwentami Politechniki Lwowskiej, oraz Kazimierzem, absolwentem liceum. Z masakry ocalała żona Aniela oraz najmłodszy, 13-letni syn Jan.
Wszystkie aresztowania odbyły się w podobny sposób. Wśród plugawych wyzwisk, szyderstw, dewastacji mienia i szturchańców. Profesorowie, w większości byli już w podeszłym wieku. Byli bezradni wobec brutalności i chamstwa młodych, pewnych siebie Niemców. Wyrwani ze snu, nie rozumieli, co się dzieje i czego od nich chcą ludzie w mundurach z wykrzywionymi wściekłością twarzami.
W domu prof. Antoniego Cieszyńskiego rozegrała się dramatyczna scena. W pewnym momencie gestapowiec spojrzał na Tomasza, dwudziestoletniego syna naukowca.
– A ty ile masz lat? – zapytał.
– Siedemnaście! – wtrąciła się do rozmowy matka. Jej przytomność umysłu uratowała chłopakowi życie. Niemcy zabierali bowiem wszystkich mężczyzn powyżej 18st roku życia.
Kilku profesorów aresztowano z rodzinami i gośćmi. Z jednego domu wywleczono 82-letniego starca. Był nim profesor położnictwa już w stanie spoczynku Adam Sołowij. Wraz z profesorem wyprowadzono 19-letniego wnuka Adama Mięsowicza. Z mieszkania prof. Ostrowskiego zabrano będących u niego gości – między innymi ordynatora szpitala żydowskiego dr. Stanisława Ruffa z całą rodziną i księdza Komornickiego. Tak samo postąpiono w domu profesora Jana Greka, zabierając gospodarza wraz z żoną i szwagrem, Tadeuszem Boy-Żeleńskim, którego nie było na liście proskrypcyjnej. Lista polskich profesorów Uniwersytetu sporządzona została prawdopodobnie przez ukraińskich studentów z Krakowa związanych z Organizacją Ukraińskich Nacjonalistów (OUN). Lista ta była zdezaktualizowana, co stwarzało w tych tragicznych sytuacjach dodatkowe komplikacje: zdarzało się, że siepacze dopatrywali się ukrywania poszukiwanego, kiedy nie znajdowali go pod wskazanym adresem. Dotyczyło to np. zmarłych przed agresją III Rzeszy na ZSRR profesorów: Romana Leszczyńskiego, Adama Bednarskiego i dyrektora Ossolineum Ludwika Bernackiego. Gestapowcy wykazywali duże zainteresowanie majątkiem aresztowanych: prof. Longchampsowi zabrano torbę z dokumentami, brylantowy pierścionek, a nawet wyrwano papierośnicę z ręki. Ograbiono również prof. Franciszka Groëra.
Brutalne aresztowania okazały się tylko wstępem do gehenny. Aresztowanych zapakowano na kryte brezentem ciężarówki i zawieziono do Zakładu Wychowawczego im. Abrahamowiczów położonego pomiędzy nową siedzibą Gestapo w budynku dawnego zarządu elektrowni. W czasie okupacji sowieckiej była to siedziba NKWD. Budynek znajdował się u zbiegu ulic Pełczyńskiej i Kadeckiej i Szkołą Kadetów, w której koszarach poprzedniego dnia zakwaterowane zostało Einsatzkommando zur Besonderen Verwendung. Zachowała się relacja prof. Franciszka Groëra, który jako jedyny z naukowców nie został zamordowany. Uratowało go niemieckie nazwisko oraz to, że był żonaty z Angielką. A Niemcy obawiali się i nie chcieli międzynarodowego szumu.
W korytarzu stało już od 15 do 20 osób ze spuszczonymi głowami. Faszyści ordynarnie trącali nas kolbami karabinów i kazali nam stać rzędem, twarzami zwróconymi do ściany. Jeżeli ktokolwiek poruszył się lub podniósł głowę, był bity kolbą, a pod jego adresem sypały się doborowe przekleństwa.
prof. Franciszek Groër
oraz:
Liczba więźniów stale wzrastała. Słychać było, jak podjeżdżają nowe samochody. Prawie każdy przechodzący gestapowiec po zrównaniu się z nami targał nas za włosy lub bił kolbą, równocześnie w piwnicy bursy słychać było przekleństwa gestapowców, krzyki i wystrzały. Strzegący nas gestapowcy przy każdym wystrzale, widocznie chcąc się jeszcze bardziej nad nami znęcać, głośno przygadywali: „Jednego mniej!””.
prof. Franciszek Groër
Albo taka scena opisana później przez jednego z Niemców:
Korytarzem prowadzono pewnego profesora w wieku pod 60 lat wraz z synem w wieku od 25 do 30 lat. W tej samej chwili ze swego pokoju wyszedł SS-Untersturmführer Hans Krüger. Profesor zdjął kapelusz i ukłonił mu się na powitanie. Krüger uderzył go w głowę szpicrutą, którą nosił przy sobie.
Niemcy coraz bardziej się nakręcali. Wielu z nich wprowadziło się wkrótce w jakiś amok. Coraz brutalniej maltretowali profesorów. Wszystko wskazuje na to, że byli pod silnym wpływem alkoholu. Prof. Groër tak opisał jednego z oprawców: „silnie zbudowany, ze zwierzęcą, opuchniętą twarzą, niezupełnie trzeźwy”.
Już w bursie Abrahamowiczów doszło do pierwszej tragedii. Syn prof. Stanisława Ruffa, Adam, z silnego zdenerwowania dostał ataku padaczki. Niemcy zastrzelili na miejscu wijącego się w konwulsjach chłopaka. Stało się to na oczach obojga aresztowanych rodziców. Następnie kaci kazali naukowcom wynieść ciało nieszczęśnika, a jego matce umyć zakrwawione schody.
Wydaje się, że ten pierwszy mord rozochocił oprawców. Po przesłuchaniach Niemcy dokonali selekcji aresztowanych. Czternaście osób, głównie ze służby, zostało zwolnionych do domu. Resztę, grupami po kilkunastu, poprowadzono lub zawieziono na pobliskie Wzgórza Wuleckie. Tam doszło do masakry. Niemcy z bliskiej odległości strzelali do przerażonych ofiar z karabinów. Rannych nie dobijano, zakopano ich żywcem z martwymi ciałami innych naukowców…
Skąd wiadomo o wszystkim z takimi szczegółami? Otóż Niemcy zupełnie nie dbali o jakąkolwiek dyskrecję. Przesłuchania ciągnęły się tak długo, że samo mordowanie profesorów odbywało się o świcie, na oczach sparaliżowanych ze strachu mieszkańców okolicznych domów. Zresztą, pierwsze strzały obudziły całą okolicę i wiele osób przez okna widziało z najdrobniejszymi szczegółami całą egzekucję.
Profesor Zygmunt Albert po wojnie zebrał świadków bestialskiego mordu. Dane z tych zeznań zostały zamieszczone w artykule pt.“Zamordowanie 25 profesorów wyższych uczelni we Lwowie przez hitlerowców w lipcu 1941 r.” Przegląd Lekarski 1964, nr1. W artykule świadkowie wskazują, że w masowym grobie Niemcy zakopywali ofiary, które mogły jeszcze żyć po egzekucjach. Bestialstwo oprawców przechodziło wszelkie granice. Warto tu przytoczyć fragmenty wspomnianych zeznań, obrazujących potworność mordu, dokonanego na niewinnych ludziach, których całym przestępstwem wobec III Rzeszy było to, że byli Polakami i profesorami wyższych uczelni.
Inżynier Karol Cieszkowski obserwował wypadki ze swego mieszkania i tak opisuje mord dokonany na zboczach Kadeckiej Góry:
O godzinie 4 nad ranem usłyszałem strzały od strony Wzgórza Wuleckiego. Szarzało wówczas i zaczęło być widno. Na krawędzi Wzgórza ujrzałem kilkadziesiąt cywilnych osób, stojących w jednym rzędzie, a nieco dalej od nich, na prawo i lewo, stali bardzo szykownie, powiedziałbym: elegancko, ubrani oficerowie niemieccy z rewolwerami w ręku. Nie liczyłem tych cywilnych osób, ale oceniałem ich na 40 do 50 osób. W połowie zbocza ujrzałem nad wykopaną jamą 4 cywilne osoby, zwrócone twarzą do zbocza, a plecami do mnie. Za plecami tych osób stali 4 żołnierze niemieccy z karabinami w ręku, a obok nich oficer. Zapewne na słowną komendę tego oficera żołnierze równocześnie strzelili i wszystkie 4 osoby wpadły do jamy. Wówczas sprowadzono z góry ścieżką cztery nowe osoby i cała scena powtórzyła się. Trwało to tak długo, aż wszystkie osoby zostało zastrzelone. Ostatnią osobą rozstrzelana była kobieta w długiej czarnej sukni. Schodziła ona sama, słaniając się. Gdy przyprowadzono ją nad jamę pełną trupów, zachwiała się, ale oficer podtrzymał ją, żołnierz strzelił i wpadła do jamy. Niektóre z rozstrzelanych osób rozpoznałem bardzo dokładnie. Zapamiętałem, że jeden ze skazańców na ułamek sekundy przed wystrzałem wpadł do jamy (przypuszczam, że zrobił to celowo, by się ratować) i zaraz po wystrzale wyskoczył z jamy, ale żołnierz strzelił, ten się zachwiał i wpadł do jamy. Jama była wykopana w kształcie prostokąta podzielonego w poprzek nie przekopanym pomostem, wobec czego skazaniec na nim stojący, padając po strzale czy to w przód czy też w tył – zawsze wpadał do jamy. Raz tylko zdarzyło się, że jeden z synów prof. Stożka, stojący na kraju czwórki, padł po strzale poza – i wówczas żołnierze ściągnęli go do jamy. Po zakończeniu egzekucji koło jamy pozostał pluton egzekucyjny z oficerem. Żołnierze zdjęli płaszcze, zakasali rękawy i zaczęli zasypywać jamę. Robili to początkowo bardzo ostrożnie, ponieważ ziemia dookoła była zbryzgana krwią, którą widziałem w postaci dużych czerwonych plam.
Karol Cieszkowski
„Stałam w miejscu niczym wmurowana i bezsilnie patrzyłam na ten okrutny spektakl” – wspominała pani Maria Łomnicka. Nie wiedziała wówczas, że wśród mordowanych na jej oczach ludzi jest jej mąż, prof. Antoni Łomnicki, wybitny matematyk, współtwórca słynnej lwowskiej szkoły matematycznej.
Ciała mordercy wrzucili do płytkiego dołu i przysypywali ziemią. Po czym szybko się oddalili, nie zadbawszy o zatarcie śladów. Na miejsce mordu natychmiast przybiegli zaniepokojeni lwowiacy, m.in. spacerujący tam regularnie z psem dr Zbigniew Schneigert.
Zauważyłem ślady po wykopach, odrzuconą ziemię. W miejscu, które było rodzajem wnęki w skarpie, na powierzchni kilkunastu metrów kwadratowych darń była wyrównana, pobrudzona gliną, miała liczne ślady krwi, które mój pies zaczął zlizywać. Gdy chodziłem po tej darni, ziemia się w widoczny sposób uginała, co wskazywało, że pod nią znajduje się coś elastycznego, a więc ciała.
Zbigniew Schneigert
Niemcy zamordowali najwybitniejszych lwowskich naukowców i intelektualistów, polską elit, czołowych profesorów Uniwersytetu Jana Kazimierza, Politechniki Lwowskiej, Państwowego Szpitala Powszechnego i Akademii Medycyny Weterynaryjnej. Światowej sławy chirurga prof. Władysława Dobrzanieckiego, wybitnego chemika prof. Stanisława Pilata, znakomitego geodetę prof. Kaspra Weigela …
Osiemnaście lat później, w 1959 r., pierwszy sekretarz Komunistycznej Partii Związku Sowieckiego Nikita Chruszczow odwiedził Polską Rzeczpospolitą Ludową i w raz z Władysławem Gomułką udali się na Górny Śląsk, gdzie wizytowali huty i kopalnie. Podczas jednego z wystąpień skierowanych do górników Gomułka nieoczekiwanie nawiązał do mordu lwowskich profesorów.
Najpierw opowiedział o brutalnym zabójstwie, a następnie wskazał winnego. Oprawcami miał dowodzić prof. Theodor Oberländer, człowiek pełniący w 1959 r. funkcję ministra do spraw wypędzonych w rządzie Konrada Adenauera.
To typowy przykład tego, że „rewizjonistyczna” Republika Federalna Niemiec nie tylko toleruje zbrodniarzy hitlerowskich, lecz także nagradza ich wysokimi stanowiskami.
Władysław Gomułka
Theodor Oberländer przed wojną był znanym ekspertem zajmującym się Europą Wschodnią i zdeklarowanym wrogiem bolszewizmu. Nawiązał współpracę z Abwehrą i w jej imieniu uczestniczył w tworzeniu ukraińskiego antykomunistycznego batalionu „Nachtigall”. Po ataku Niemiec na Związek Sowiecki jako oficer łącznikowy tego oddziału przybył do Lwowa. I to właśnie Oberländer i jego Ukraińcy z Abwehry w nocy z 3 na 4 lipca 1941 r. zmasakrowali polskich naukowców.
Słowa Gomułki podchwyciła prasa komunistyczna na całym świecie. Rozpoczęła się agresywna, krzykliwa nagonka. W NRD natychmiast został zorganizowany proces pokazowy Oberländera. Był to proces typowo bolszewicki. Na podstawie sfabrykowanych dowodów uznano profesora za winnego śmierci polskich naukowców i skazano go zaocznie na wyrok dożywotniego więzienia i utratę praw obywatelskich. To z kolei wywołało amok prokomunistycznej lewicowej prasy w Niemczech Zachodnich. Kanclerz ugiął się pod presją i skłonił Oberländera do dymisji.
Dopiero po upadku Związku Radzieckiego, światło dzienne ujrzały dokumenty, które pokazały całą sprawę nagonki na Oberländera. Zatem była misternie zaplanowaną operacją dezinformacyjną KGB. Jej cele to skompromitowanie Adenauera i zemsta na starym wrogu bolszewików. Sowieci bowiem nigdy nie zapomnieli prof. Oberländerowi jego działań podczas wojny, gdy próbował w Berlinie przeforsować najbardziej groźny dla Stalina scenariusz, czyli ogłoszenie przez Niemców wielkiej wojny wyzwoleńczej i zawarcie sojuszu z narodami ujarzmionymi przez bolszewików.
Oczywiście ani Oberländer, ani jego ukraińscy żołnierze nie mieli nic wspólnego z mordem polskich profesorów. Wszystko to było komunistycznym kłamstwem. To jednak nie oznacza, że Ukraińców w ogóle nic nie łączyło z tą sprawą. Według jednej z teorii listę profesorów dostarczyli Niemcom ich ukraińscy studenci powiązani z Organizacją Ukraińskich Nacjonalistów. Ukraińcy służyli również jako tłumacze podczas aresztowań. Nie byli to jednak żołnierze batalionu „Nachtigall”.
Sprawcy tej przerażającej zbrodni nie nosili mundurów feldgrau używanych przez Abwehrę, ale czarne mundury SS. Byli to funkcjonariusze Einsatzkommando zur besonderen Verwendung, czyli oddziału operacyjnego specjalnego przeznaczenia policji, i Sicherheitsdienst (SD). Jego dowódcą był słynący z bezwzględności SS-Brigadeführer Eberhard Schöngarth.
Dlaczego zatem zginęli polscy naukowcy? Motywy były dwa:
Pierwszy jest jakby oczywisty:
Lwowska noc morderców była więc przede wszystkim zbrodnią wymierzoną w naród polski. Był to kolejny po Intelligenzaktion i akcji „AB” cios wymierzony w polskie elity. Jak wiadomo, Niemcy uważali, że elity są „rozsadnikiem polskiego oporu”, a naród polski łatwiej będzie trzymać w ryzach, gdy pozbawi się go głowy.
Niemcy jednak wyciągnęli wnioski ze słynnej sprawy profesorów krakowskich (tzw. Sonderaktion Krakau), gdzie w listopadzie 1939 r. aresztowano blisko 200 polskich wykładowców. Zostali oni wywiezieni do obozu koncentracyjnego Sachsenhausen. Wywołało to gwałtowne protesty na całym świecie i liczne interwencje. Osobiście w sprawie polskich naukowców interweniował u Hitlera oburzony Benito Mussolini. W efekcie Niemcy musieli profesorów wypuścić. Nie zapomnieli tego upokorzenia.
Bardzo nieprzyjemne kłopoty mieliśmy z profesorami krakowskimi. Gdybyśmy ich sprawę załatwili tutaj, na miejscu, nie byłoby tego. Dlatego, moi panowie, proszę was stanowczo, nie wysyłajcie nikogo więcej do obozów koncentracyjnych w Rzeszy, lecz sprawę załatwiajcie na miejscu. My mamy tutaj zupełnie inne metody, inne sposoby postępowania i nadal muszą być one praktykowane.
Generalny gubernator Hans Frank do współpracowników
Drugi motyw jest bardzo prawdopodobny:
Niemcy uznali profesorów za bolszewickich kolaborantów. Część wykładowców lwowskich uczelni podczas sowieckiej okupacji Lwowa w latach 1939–1941 podjęła bowiem współpracę z bolszewikami.
Najlepiej znany jest oczywiście przypadek zamordowanego na Wzgórzach Wuleckich Tadeusza Boya-Żeleńskiego, który za pierwszej okupacji sowieckiej napisał artykuły do komunistycznego „Czerwonego Sztandaru”. „Boy” zgłosił swój akces do Związku Pisarzy Sowieckich oraz podpisał obrzydliwe oświadczenie pisarzy polskich wychwalające zabór polskich województw południowo-wschodnich przez Związek Sowiecki.
Fakt ten, głosiła rezolucja – otwiera nową erę w rozwoju zarówno społeczno-politycznym, jak i kulturalnym byłej zachodniej Ukrainy. Z chwilą, gdy runęły sztucznie podtrzymywane bariery nienawiści narodowej, kultura ziem byłej zachodniej Ukrainy ma możność rozwijania się w myśl radzieckiego hasła braterstwa narodów. Pisarze i artyści bez względu na swoją narodowość mają przed sobą otwarte podwoje wielkiej sztuki socjalistycznej, sztuki szczerze służącej kulturalnym i moralnym ideałom ludzkości.
Kontakty z władzą sowiecką nawiązała również część innych lwowskich profesorów. W 1940 r. specjalna delegacja wykładowców ze Lwowa pojechała na uroczystą, nagłośnioną propagandowo podróż do Moskwy na zaproszenie Wszechzwiązkowego Komitetu do spraw Nauki. Niektórzy po powrocie wzięli zaś udział w wyborach do miejskiej rady delegatów, chodzili na pierwszomajowe wiece i demonstracyjnie okazywali lojalność wobec czerwonej władzy.
Jeden z niemieckich oprawców tak krzyczał na prof. Franciszka Groëra, który wziął udział w sowieckich wyborach jako kandydat do rady miejskiej Lwowa:
Psie przeklęty, ty, Niemiec, zdradziłeś swoją ojczyznę i służyłeś bolszewikom! Ja ciebie za to zabiję tutaj, na miejscu!
To, że część polskiej elity patrzyła przychylnym okiem na bolszewizm i z nim w większym lub mniejszym stopniu współpracowała, jest oczywiście godne potępienia, ale w żaden sposób nie usprawiedliwiać niemieckich morderców. Faktycznie kilku z naukowców brało udział w sowieckich wyborach, kilku też było na wycieczce w Moskwie, ale reszta nie, więc posądzenie wszystkich o kolaborację z bolszewikami było jednak tylko pretekstem do wymordowania naukowców.
Równie szokujące jak sama zbrodnia na Wzgórzach Wuleckich jest to, jak po wojnie niemieckie władze ścigały sprawców. A raczej to, jak ich nie ścigały.
Po wojnie stracony został jedynie Eberhard Schöngarth, ale za zamordowanie w 1945 r. alianckiego skoczka spadochronowego na terenie Holandii. Inni kaci – tacy jak Hans Krüger, Walter Kutschmann, Kurt Stawizki i Felix Landau – nigdy nie zapłacili za swoje czyny. Dożyli spokojnej starości w Niemczech lub Ameryce Łacińskiej. Stało się tak, mimo że prokuratura w Hamburgu w latach 1964–1994 prowadziła w sprawie masakry dochodzenie.
Hamburskie organy ścigania czyniły wszystko, aby nie doprowadzić podejrzanych na ławę oskarżonych. Prokuratorzy najwyraźniej pozostawali pod wpływem poglądu, który zakładał odcięcie się grubą kreską od czasów narodowego socjalizmu. Jako Niemiec wstydzę się nie tylko za zabijanie niewinnych ludzi, ale także za sądownictwo powojennych Niemiec, które uczyniło wszystko, aby mordercy nie ponieśli kary.
Dieter Schenk
W sprawie masakry na Wzgórzach Wuleckich zastosowano rozpowszechnioną w niemieckim sądownictwie zasadę „biologicznego przedawnienia”. Na czym ona polegała? Na tym, że organy ścigania przeciągały sprawę tak długo, aż podejrzani o dokonanie narodowosocjalistycznych zbrodni umierali ze starości.
Dieter Schenk swoją książkę Noc morderców rozpoczął od cytatu z poematu Heinricha Heinego z 1844 r.:
Gdy o Niemczech myślę w nocny czas,
sen mnie opuszcza aż po brzask.
A następnie napisał:
Gdy myślę o niemieckich zbrodniach we Lwowie, również ja nie mogę spać. Bezsennych nocy doświadczałem też wtedy, gdy przygotowując tę książkę, badałem szczegóły zamordowania polskich profesorów, ich rodzin i przyjaciół. Gdy myślę o Polsce w nocny czas, to widzę serdeczny polski naród, który po tym wszystkim, co się wydarzyło, wyciąga do nas rękę na zgodę. To napawa mnie pokorą i wdzięcznością.
Dieter Schenk
Upamiętnienie ofiar:
Poniżej zdjęcie pomnika z 1976 r. pomordowanych profesorów polskich na Wzgórzach Wuleckich we Lwowie. Jest to jedyny z trzech betonowych bloków, który nigdy nie został dokończony i finalnie został zdemontowany na początku lat 80. XX wieku.
Obecnie we Lwowie w miejscu kaźni na Wzgórzach Wuleckich postawiony jest drugi pomnik.
Bibliografia:
https://www.lwow.home.pl/Rocznica.htm
https://pl.wikipedia.org/wiki/Mord_profesor%C3%B3w_lwowskich
https://lubimyczytac.pl/ksiazka/122139/noc-mordercow-kazn-polskich-profesorow-we-lwowie-i-holokaust-w-galicji-wschodniej
Zobacz także
Straceni dla nieba…
Berezwecz – kolejny Katyń
Covid? Na pewno nie o to chodziło…